Chyba nie potrafię dokładnie powiedzieć, gdzie i kiedy po raz pierwszy zrodziła się we mnie myśl, aby biegać. Pamiętam jednak, że jakieś 20 lat temu, będąc jeszcze w szkole podstawowej wzięłam udział w zawodach chyba na 800m (nie pamiętam dokładnie). Nie byłam na nie przygotowana. Mało tego, nawet budząc się tego dnia, nie miałam pojęcia, że będę biegać. Był majowy dzień i szykował się jakiś festyn w szkole. To było tak dawno, że nie pamiętam szczegółów. W każdym bądź razie w jakiś sposób znalazłam się na terenie szkoły i na naszym nowym boisku, a raczej sporym kawałku zielonej przestrzeni. Przypadkiem czy nie, podszedł do mnie mój nauczyciel wf-u pan Piotr N. i zapytał czy nie pobiegłabym jako reprezentantka szkoły na danym dystansie. Nie pytajcie mnie czy obiecał mi coś w zamian, czy też nie, czy chciałam się „podlizać”, zabłysnąć, zbłaźnić a może tylko liczyłam na dobrą zabawę. Nie pamiętam co mną kierowało, ale zgodziłam się. Dziewczęta z innych szkół kpiąco patrzyły na mnie i przepychały się łokciami. To pamiętam doskonale, tak samo jak fakt, że mnie wkurzały. Samego biegu nie pamiętam, tylko końcówkę jak owe paniusie wymiękały, a ja dopiero się rozkręcałam i nabierałam mocy. Tuż przed jakimiś taśmami wyprzedziłam je wszystkie. W tunelu byłam pierwsza, do mety też dobiegłam pierwsza. Ależ to była radość! Wygrałam! Pomyślałam, że od dzisiaj będę biegać już zawsze. Jednak tak się nie stało. Jeszcze kilka razy wzięłam udział w jakiś szkolnych zawodach i czas szkoły podstawowej się zakończył. Potem nadeszły burzliwe czasy liceum i pełne emocji życie w internacie. Było kilka podejść do biegania, ale jakoś nigdy nie udało mi się wytrwać dłużej w moim postanowieniu biegania. Na to po prostu nie było czasu 😉 Znowu kilka razy nauczyciel wf-u wysłał mnie na zawody, przywiozłam z nich nawet parę sukcesów, ale na tym się skończyło. Studia były jeszcze bardziej obfite w wydarzenia, które nie pozwalały mi biegać. Kto studiował ten wie o czym piszę 😉
I w taki oto sposób dobiłam prawie do 32 urodzin bez biegania. Co prawda myśli i chęć biegania przewijały się w moim życiu co jakiś czas, ale brakowało działania. Znowu były ciekawsze rzeczy do zrobienia niż bieganie. Tym bardziej, że od 2005 roku mieszkaliśmy w Anglii i życie tutaj było jakże inne niż w Polsce. Tak więc bieganie nadal było gdzieś tam na końcu. Aż nadszedł ciężki dla mnie 2010 rok, kiedy życie tak mocno mnie przytłoczyło, że przestawałam sobie z nim radzić. Wtedy właśnie wskoczyłam w buty i w ramach ucieczki od problemów, zaczęłam biegać. Moje pierwsze 3 km były koszmarne. Biegałam w nocy, aby nikt mnie nie widział, bo koszmarnie się wstydziłam. Szybko doszłam do dystansu 10 km. Były to najbardziej wypocone i wymęczone km w moim życiu. Zakochałam się jednak w bieganiu, w tym uczuciu wolności, beztroski i w fakcie, że z każdym km nabierałam dystansu do otaczających mnie problemów. Zdarzało mi się biegać i płakać, modlić, bluźnić i marzyć. Nie trwało to jednak długo, może z 3 m-ce. Potem wszystko się skomplikowało… kolejna przeprowadzka, zmiana dosłownie wszystkiego w życiu i nowy etap pt: „samodzielna mama”. Coraz trudniej było mi urwać się na parę km, bo w nowym mieście nie miałam z kim zostawić Młodego. Czasami moje dziecię siadało na rower i robiliśmy wspólnie kilka km. Jednak zdecydowanie to był też okres kiedy zmęczenie i lenistwo brały górą. Nie miałam, albo możliwości ,albo siły na jakiekolwiek bieganie. Potem kolejna przeprowadzka, kolejne miasteczko i kolejne pozytywne zmiany. Coraz częściej mogłam więc wskoczyć w buty i biec, po prostu biec przed siebie. Moje Dziecię dorastało, stawało się bardziej samodzielne, mogłam więc zostawić go na godzinkę samego w domu i wypuścić się na „czyszczenie głowy”. Ciągle jednak brakowało w tym wszystkim regularności. Tak było aż do 2015 roku kiedy to trafiłam na akcję Honorowy Dawca Energii Fortum i zdecydowałam się wspierać swoimi przebiegniętymi kilometrami z Fundacją „Twój Everest” w Zabrzu. Wtedy to zaczęła się przygoda mojego życia… To o niej będę tutaj pisać…