Gdyby Kasia nie biegała… to by nudne życie miała ;)

Dziś opowiem Wam bajkę o tym, jak głupia noga się zepsuła i Kasia musiałam zapomnieć o Królu Roku czyli o biegu Race to the Stone… Nie obiecuję, że będzie to miły tekst, że nie będzie skropiony solidną porcją łez i oprawiony w bardzo niecenzuralne słowa…

 

Kilka dni temu wspomniałam Wam o dziwnym bólu łydki. Myślałam, że to zwykłe przetrenowanie ale niestety nie. Ból łydki towarzyszy mi od jakiegoś miesiąca, robiłam przerwy, rozciągałam, rolowałam, okładałam lodem it itd. Niestety nic to nie dało. Na początku ból znikał po paru kilometrach aż do czasu. W ub piątek biegłam Bieg dla Słonia, bardzo luźne 7 km. Noga bolała i dziwnie nie chciała przestać boleć. Zmartwiło mnie to, bo w niedzielę mieliśmy zaplanowany start na 50 km na 3,5km okrążeniach. Żal mi było na samą myśl, że będzie trzeba odpuścić. Miałam jednak świadomość, że to miał być tylko taki dodatkowy bieg, że najważniejszy jest Race to The Stone za kilka tyg. W sobotę przyjechali nasi znajomi z którymi mieliśmy jechać na bieg. Ja cały czas nie wiedziałam czy pobiegnę czy będę tylko kibicem. Zostawiłam gości w domu, a sama postanowiłam zrobić „jazdę testową”. No i dupa… Nie mogłam biec. Miałam wrażenie, że nie przetaczam stopy w tej nodze, że robi ona człap człap. Po 1 km ból się nasilił, a łzy złości napłynęły do oczu. Jeszcze troszkę, może noga się rozbiega, może przejdzie… Niestety… ze złością wciskam stop na zegarku i marszem wracam do domu. Chce mi się ryczeć z nerwów. W domu czeka On i ze zdziwieniem patrzy na mnie kwitując, że chyba daleko nie pobiegłam. Grrr… ano kurna nie pobiegłam bo nie mogłam…
Znowu lód w akcji, dotykam nogę, która zdaje się być ciepła. Wyraźnie lokalizuję miejsce bólu i głupieję. Po głowie od kilku dni chodzi mi pewna myśl, co to może być, ale skutecznie ją odpycham. Nie, to nie to, nie ma szans.
Ok jest ból, to co teraz? Fizjo? Szpital? Czekać? Najbardziej podoba mi się ta ostatnia opcja. On cierpliwie mi tłumaczy, że nie ma co czekać, że trzeba czekać. Przecież za kilka tyg RTTS. Namawia mnie na wizytę na pogotowiu, bo chociaż prześwietlenie mi zrobią. Bronię się przed tym. Bo po co, bo na co, bo samo przejdzie. Jestem przygotowana na te 100km więc po prostu odpuszczę biegnie do samego RTTS i tyle. Jakoś przebiegnę te 100km a jak nie dam rady biec, to przejdę. Tak, to jest myśl! Rozmowy, rozmowy, tłumaczenia i dyskusje zagryzane pyszną szarlotką zdają się nie mieć końca. Czas spać, zobaczymy co przyniesie ranek. Może jednak pojadę z nimi i pobiegnę te 50 km. O naiwności!
Rano decyzja może być tylko jedna, Oni jadą na bieg, a ja na izbę przyjęć. Wychodzę stamtąd po niespełna 3 godzinach. Wychodzę to dużo powiedziane. Przemieszczam się uzbojona w dwie kule, diagnozę, która za cholerę mi się nie podoba i koszmarnie wisielczy humor…
Siadam na ławce pod szpitalem i ryczę… Jestem zła! Trafia mnie! Złość, rozczarowanie, smutek… Sama nie wiem co czuję. Próbuję zadzwonić do Onego, ale On właśnie rozpoczął bieg. Powodzenia! Dzisiaj i za 3 tyg na RTTS’ie. Ja długo nie założę butów biegowych… Złamanie zmęczeniowe piszczeli potrzebuje trochę czasu.

 

 

IMG_1866

Dodaj komentarz