Jakoś tak do tej pory nie miałam okazji, aby wziąć udział w maratonie w UK. Co prawda w ub roku miałam biec London Marathon lecz nie pobiegłam. W związku z moim złamaniem zmęczeniowym, nie udało mi się ukończyć Korony Polskich Maratonów w planowanym czasie. Musiałam odpuścić maraton we Wrocławiu, a co za tym idzie, powtórzyć maraton w Krakowie. Tak się złożyło, że oba maratony (Kraków i Londyn) były tego samego dnia. Wybrałam zatem Kraków. Dlatego planując wiosenne starty, stwierdziłam, że pobiegnę coś w UK. Zastanawiałam się między Manchester Marathon a Milton Keynes Marathon. Wybrałam ten pierwszy, decydując się w ostatniej chwili.
I w taki oto sposób 7 kwietnia 2019 roku stanęłam na starcie Manchester Marathon. Jednak zanim tam dotarłam troszkę się wydarzyło. Zresztą zwykle, tak właśnie bywa. Ale po kolei…
Jest piątkowy poranek, a my pakujemy torby na wyjazd. Musimy spakować się na maraton, ale także na ślub i wesele Przyjaciół. Jakoś wyjątkowo mi to nie idzie. No, ale wreszcie ruszamy. Kilka godzin jazdy i jesteśmy na miejscu. Wszystko zaczyna się o godzinie 16 w urzędzie, a chwilę po 20-ej jestem już w łóżku. Pęka mi głowa i jestem zmęczona na maxa. Budzę się z bólem głowy i marzę o tym, aby być w domu, we własnym łóżku. Niestety czasami nie wszystko jest tak jakbyśmy chcieli. Koło południa opuszczamy Walię i jedziemy do Manchester. Meldujemy się w miejscu noclegu i ruszamy spotkać się ze znajomymi. Szukamy miejsca, aby zjeść coś dobrego. Niestety, to co zamawiam nie wchodzi mi. Dlatego wieczorem wpadam w lekką panikę, że nie zjadłam wystarczająco dużo. Rano zaś budzę się i z przerażeniem stwierdzam, że po raz pierwszy od kiedy biegam, czyści mnie przed biegiem. Zwalam to na stres, mimo, że jestem bardzo spokojna. Ba! Wręcz nie chce mi się biec. Najchętniej zamiast na linię startu, pojechałabym do domu. No, ale przecież muszę być konsekwentna. Jedziemy zatem na linię startu. Gdy nie możemy znaleźć parkingu, a potem stoimy w długiej kolejce na parking, Patryk panikuje a ja jestem spokojna. Marzę jednak o wizycie w toi-toi 😉 Zanim stanę w strefie zaliczam 3 wizyty i postanawiam łyknąć 2 stoperany, aby zaczęły jak najszybciej działać. Inaczej mój bieg zakończy się pewnie bardzo szybko 😉
Weszłam do strefy, która miała być zamykana o 8:30. Oczywiście okazało się to bzdurą. Ludzie wchodzili i wychodzili ze strefy prawie do samego końca. Stoję w za dużej bluzie Patryka i telepię się z zimna. Nie wiem jak ją z siebie ściągnę. Patrzę na innych biegaczy i żałuję, że nie zabrałam ze sobą rękawiczek. Stojąc w strefie zawsze staram się wyciszyć, tak też robię i teraz. Zawsze sobie żartuję, że to moment na ostatnie dostrajanie komputera pokładowego zwanego mózgiem 😉 Jestem spokojna, choć mam świadomość, że nie wszystko jest tak, jak być powinno. Stoperan powinien załatwić jeden problem, ale pozostaje jeszcze hamstring i dziwny ból w lewej łydce. No cóż… nie mam ciśnienia na łamanie trójki, choć wiadomo, że fajnie byłoby to zrobić. Zobaczymy co będzie.
Odliczanie… Zjadam pierwszy żel, no i startujemy. Dookoła mnie są sami faceci, którzy od początku narzucają mocne tempo. Upominam się w głowie, że muszę zwolnić, że nie mogę dać się ponieść. Miałam zacząć tempem 4:15, a lecę troszkę szybciej. Postanawiam zwolnić, tłumacząc sobie, że jak za szybko zacznę, to mogę nie dać rady później. Odcinam się więc od tego, co dzieje się dookoła. Skupiam się na oddechu, chcę go wyrównać. W okolicach 9km zaczyna mnie kuć w lewym boku. O kurczę! Kolka! Zwalniam troszkę i omijam najbliższy punkt z wodą. Nie biorę też żelu. Kolka powoli zanika. Lecę więc dalej. Mogę przyśpieszyć, delikatnie, zgodnie z założeniem ale przyśpieszyć. Robię to i nagle zaczyna mnie niesamowicie piec hamstring. Nie wierzę! Za szybko! On się odzywa ale znacznie później. Gdyby to był 30km to rozumiem ale teraz… W mojej głowie przez chwilę pojawia się strach, że nie dobiegnę. Postanawiam jednak go zignorować i zająć głowę czymś innym. Wychodzi mi to bardzo ładnie, choć kilka razy głowa płata mi figla i mówi np. że muszę pilnie lecieć do toitoi. Przez te 42km pojawi się kilka krótkich, niefajnych myśli, ale skutecznie je przeganiam. Hamstringi wraz z km dają o sobie coraz bardziej znać. Po mimo tego biegnie mi się dobrze, zgodnie z planem przyśpieszam co 10km, delikatnie ale przyśpieszam. W czasie biegu zjadam w sumie 4 żele, więcej nie mogę bo żołądek mi wariuje i wiem, że najlepszą decyzją będzie rezygnacja z 5 tubki. Przecież zapasy mam, więc organizm będzie miał z czego korzystać 😉
I tak sobie lecę z głową trochę w kosmosie, nagle zerkam na zegarek, przeliczam i siarczyście sobie jadę pod nosem, bo do złamania 3h zabraknie mi kilka sekund. W pierwszej chwili stwierdzam, że trudno i nie ma się już co spinać. Przecież i tak łamanie 3h planowałam na jesieni. Szybko jednak zbieram się w sobie i postanawiam przyśpieszyć. Lecę więc, czuję, że dobrze, że ładnie no i chyba równo. Ostatnie 4km to bieg bez patrzenia na zegarek. Biegnę więc a meta zbliża się coraz bardziej, widać już zegarek i niestety nadzieje na złamanie 3h odlatują wraz z szybko zmieniającymi się sekundami. Mobilizuję się i trzymam myśli, że jak jeszcze troszeczkę przyśpieszę to może chociaż 2:59:59 będzie. Lecę więc do tej mety i już nawet nie patrzę na zegarek, nie chcę widzieć jak pierwsza cyferka 2 zmieni się na 3. Słyszę krzyki ludzi przy barierkach, jestem im wdzięczna za ten doping na ostatnich metrach. Nie wytrzymuję jednak i w ostatniej chwili podnoszę wzrok i zerkam na zegar. I co widzę? Stara jestem i ślepa i cyferki mi się rozmywają. Wiem, jednak, że ciągle jest 2 z przodu. Przebiegam metę, łapie mnie jakiś wolontariusz i pytam go czy dobrze widzę, że zegar pokazuje 2:55 czy 2:59, bo chyba źle widzę. Pan się śmieje i mówi, że 2:55, po czym mocno mi gratuluje. Próbuję powstrzymać łzy i szukam wzrokiem Patryka, po to, aby się przytulić i szlochać jak dziecko. Przebiegłam maraton w 2:55:19! Ja, kobieta po 40tce, ze zdiagnozowaną osteopenią i słabymi kośćmi, zrobiłam to – złamałam magiczne 3h!
Pisząc to, ciągle nie mogę uwierzyć w ten wynik. Nigdy w życiu nie myślałam, że mogłabym kiedykolwiek wykręcić taki czas. A jednak to zrobiłam! Yupi!